Nie miałam pojęcia dokąd zmierzam i co zobaczę kiedy wsiadałam na drewnianą łódź mającą płynąć 23 godziny wgłąb Borneo. Ciekawość pchała mnie w nieznane. Chciałam poznać kulturę plemienia Dajaków, rdzennych mieszkańców Borneo, zobaczyć ich prastare obyczaje.
Rejs był niesamowicie długi, a w głowie kołatała myśl czy cała podróż ma sens i czy w ogóle uda mi się cokolwiek zobaczyć. Jednak to co ostatecznie przeżyłam totalnie przeszło moje wyobrażenia i dostaję gęsiej skórki na myśl, że ja naprawdę tam byłam. Miałam okazję uczestniczyć w rytuałach plemiennych o jakich nawet mi się nie śniło i które prawdopodobnie całkowicie zanikną za kilka lat. Widziałam tradycje tak stare, że współczesny człowiek nie jest w stanie ich zrozumieć. Ale pozwólcie, że moją przygodę zacznę od początku i przybliżę nieco plemię Dajaków, a raczej grupę etniczną z Borneo oraz ich obyczaje.
Podróż po Borneo
Myślę, że historię warto zacząć od wyjaśnienia jak w ogóle znalazłam się w środku Borneo, z dala od turystycznego szlaku. Moja podróż po Borneo trwała prawie 3 miesiące i zaczęła się w Malezyjskiej części wyspy w mieście Kota Kinabalu. Przy okazji odwiedziłam pobliski sułtanat i las deszczowy Brunei Darussalam. To tam dowiedziałam się, że Dajakowie to rdzenni mieszkańcy Borneo oraz że ich prastare tradycje praktycznie wymarły. Jako, że etnologia, dawne obyczaje i rytuały bardzo mnie fascynują, zaczęłam szukać informacji na temat plemienia Dajaków i chciałam poznać ich kulturę.
Tymczasem przemierzając plantacje palm olejowych prowincji Sabah w Malezji, zatrzymywałam się w małych oazach, gdzie jeszcze ostał się skrawek lasu równikowego. Najpierw rejs po Rzece Kinabatangan, potem trekking w dżungli Doliny Danau, gdzie miałam okazję zobaczyć mnóstwo dzikich zwierząt. Przekroczyłam wodną granicę z Indonezją i udałam się do kolejnej oazy lasów deszczowych. Tym razem w Parku Narodowym Kutai w rejonie Wschodni Kalimantan powędrowałam na trekking w dżungli Borneo i podglądanie dzikich orangutanów. A na małą odskocznię do raju popłynęłam na dziewicze Wyspy Derawan (i to był sztos!).
Całą drogę słyszałam o plemieniu Dajaków, ale ich wierzenia wydawały się zamierzchłą historią. Lokalsi mówili, że prawdziwych Dajaków, którzy wciąż praktykują stare rytuały mogę spotkać głęboko w centralnej części Borneo. Ale jak de hel dostać się do środka Borneo, kiedy podróżowanie po bardziej rozwiniętych obrzeżach jest tak trudne? Odpowiedź brzmiała: jeszcze trudniej.
Jak zobaczyć tradycje Dayaków na Borneo?
Czy są na Borneo ślady starych tradycji Dajaków? Owszem. Podróżując po Borneo można niekiedy zobaczyć charakterystyczne dla plemienia Dayaków długie drewniane domy, które niegdyś służyły do mieszkania, dziś stanowią zabytek, muzeum czy też popadają w ruinę. W takich skansenach możecie zobaczyć tradycyjne tańce Dajaków, jak strzela się z dmuchawki czy rozpala ogień. Ośrodki kultury Dajaków w długich domach tzw. Longhouse starają się zachować w pamięci przodków oraz ich obyczaje. Jednakże niewielu wciąż wierzy w prastarą religię Kaharingan od kiedy misjonarze przywieźli islam i chrześcijaństwo. Mając w świadomości, że wciąż gdzieś jeszcze te tradycje są żywe, ominęłam skansenowe pokazy dla turystów i ruszyłam dalej w poszukiwaniu przygody.
Z jednym wyjątkiem. Będąc we Wschodnim Kalimantanie dowiedziałam się o pokazie tańca Dajaków organizowanym w każdą niedzielę. Było to wydarzenie dla turystów (właściwie miejscowych, bo zagraniczni rzadko zapuszczali się w te rejony) jednak absolutnie cudowne. Drewniany długi dom w miejscowości Pampang niedaleko miasta Samarinda gościł cotygodniowy pokaz tzw. tańca dzioborożca. Tradycyjne stroje i dekoracje robiły ogromne wrażenie. Sam taniec bardzo spokojny, ma przypominać lot dzioborożca – symbol plemienia Dayaków. Wiele razy miałam okazję zobaczyć te ogromne ptaki w dżungli Borneo. To taka równikowa wersja dzięcioła, który silnym dziobo-rogiem rozbija korę drzew.
Co ciekawe sam taniec utrzymał się również w tradycji współczesnej. Będąc gościem na weselach w Sempornie, podziwiałam jak para młoda wykonywała tradycyjny taniec Dajaków mimo, iż wesele było Muzułmańskie. Jakby nie patrzeć wszyscy mieszkańcy Borneo pochodzą od Dajaków, mimo iż tradycja uznana jest już za mitologię, podobnie jak u nas obumarły tradycje słowiańskie.
Miejscowi powiedzieli, że prawdziwych Dajaków mogę spotkać w górze rzeki Mahakam w głębi Borneo. Zrobiłam risercz w internetach i jedyną szansą na spotkanie z Dajakami w tym rejonie był turystyczny rejs po rzece Mahakam, który zaprowadzi mnie do tradycyjnej wioski plemienia. Niestety oprócz zachęcającego rejsu, wycieczka wydawała się kolejną turystyczną atrakcją odbywającą się zgodnie z planem i pokazującą mi to co chcą, aby turysta zobaczył. A kiedy na szalę wskakuje jeszcze cena, to jestem już pewna, że się na to nie piszę. Rejs po rzecze Mahakam to kwota minimum 800 zł za osobę (2-3 dniowa wyprawa). Jak na warunki Indonezyjskie to cena kosmiczna, ale jak się już przekonałam nie kiedy chodzi o pokazywanie resztek dżungli Borneo. Tu może nas spotkać kolejne rozczarowanie, bo okazuje się, że dżungli Borneo już praktycznie nie ma.
Alternatywa poza szlakiem
W ten oto sposób znalazłam się u progu rzeki Mahakam szukając jakiejkolwiek możliwości by nią popłynąć. Tu muszę zaznaczyć, że w głębi Borneo nie ma dobrych dróg (o ile są w ogóle) więc rzeka jest jedyną sensowną „drogą”. Nie ma też infrastruktury turystycznej, hoteli, couch surfingu, słaby sygnał internetowy i Google nie udzielający mi odpowiedzi na moje pytania (tak, okazuje się, że wujek Google nie wie wszystkiego). A ja nie ważąc nawet 50 kg, przy wyjazdach na pół roku domyślacie się, że nie noszę ze sobą namiotu, śpiwora i innych przydatnych w podróży rzeczy. Dodam też, że podróżowałam sama, więc przemieszczanie się było bardziej niebezpieczne i ciężkie, bo wszystko na mojej głowie. Wobec tego gdzie spać, jak jechać i jak sobie poradzić kiedy internet nic nie wie, a ludzie nie mówią po angielsku? No nie było opcji! Jednak przebyłam już taki szmat drogi, ciężkiej drogi, aby dotrzeć do rzeki Mahakam u której początków można spotkać plemiona Dajaków i nie mogę popłynąć? Wszystkie te pytania dręczyły mnie po drodze, a ciekawość pchała dalej w nieznane.
Zasadniczo to życzliwość ludzi z Indonezji pozwoliła mi przetrwać. W tych trudnych podróżniczo warunkach pytałam poznanych na Borneo couch surferów czy też ludzi, którzy zabierali mnie na stopa, czy mają rodzinę w innych częściach Borneo. Dzięki sieci kontaktów miałam gdzie spać po drodze. Ludzie otoczyli opieką biedną, chudą i samotną podróżniczkę dziwiąc się, co ja tam w ogóle robię. Też się dziwiłam. Czyj to był w ogóle pomysł, żeby się tak męczyć w tych niepodróżniczych okolicach na końcu świata? Szkoda, że jechałam sama, bo nie było na kogo zrzucić winy za ten genialny cel podróży.
Zanim prawie zrezygnowałam z poszukiwania Dajaków i już wybierałam się kupić bilet na prom odpływający z Borneo, zobaczyłam małe światełko w tunelu. Była nadzieja, że ktoś polecony przez kogoś kogo w życiu nie widziałam będzie mógł mnie przyjąć w centrum Borneo.
Indonezyjka mieszkająca w rejonie Kutai Barat zapraszała do siebie z wielkim podekscytowaniem i radością. Przeszkody się jednak nie skończyły, ponieważ nie mówiła po angielsku, a kontakt z nią był tak niejasny i ciężki, że nie byłam pewna czy to się uda. Czytanie zdań wklejonych z Google Translate nie tłumaczyło mi, gdzie mam się udać, gdzie mogę się zatrzymać, a także nie obiecywało mi, że zobaczę tradycje Dajaków. Sama droga w jedną i drugą stronę pochłaniała ponad 2 dni, więc nie wiedziałam czy taka długa podróż ma sens i co mnie tam czeka.
Po długich i zaciętych walkach w mojej głowie, ryzykowna część mnie, kochająca adrenalinę wzięła górę nad obawami. Ta odważna część kazała mi pójść dalej zobaczyć to, czego turyści nie widzą. Mogłam zginąć, ale mogłam też przejść tuż obok jednej z największych przygód mojego życia. Płynę!
Rejs po rzece Mahakam
Zasadniczo kiedy ktoś mówi, że jestem odważna sama podróżując po Azji, mówię, że to nic specjalnego. Jednak wejście na tą łódkę i podróż wgłąb nieznanego Borneo była tak szaloną decyzją, że sama byłam w szoku, że się na to porywam po raz kolejny wychodząc na prowincje strefy komfortu. Ale czy to była odwaga czy głupota? Pomińmy to.
Wraz ze wschodem słońca weszłam na publiczny prom na rzece Mahakam w miasteczku Samarinda. Drewniana stara łódź wyglądała niezbyt bezpiecznie, ale muszę przyznać, że była zaskakująco wygodna. Na łodzi nikt nie mówił po angielsku, rzecz jasna nie było tam turystów, tylko lokalni jadący do rodziny na Święta Wielkanocne. Dostałam wygodne miejsce z materacem i poduszką na tę 23 godzinną podróż. Nade mną zauważyłam gniazdko z prądem – co za luksus! Nie było sygnału internetu, ale mogłam otworzyć laptopa i rozpocząć szkic tego artykułu. Na dole promu znajdował się mały bar, a w toalecie dziura do sikania prosto do rzeki. W tej samej rzece trzeba było wziąć prysznic i umyć zęby, jeśli się chciało. Miejscowi w wioskach wzdłuż rzeki Mahakam korzystają z tej wody całe życie.
Widoki z łodzi były piękne. Spokojne brzegi z polami ryżowymi, piękny zachód słońca na dziobie promu z gromadą nastolatków śmiejących się ze mnie. Muszę przyznać, że ten długi rejs rzeką Mahakam bardzo mi się podobał. Było tam wszystko, czego potrzebowałam, nikt mi nie przeszkadzał, mogłam odpocząć. Powróciły wspomnienia rejsu Mekongiem pomiędzy Tajlandią, a Laosem. Rzeka jest taka relaksująca.
Szczerze mówiąc, wyobrażałam sobie rejs po rzece Mahakam w gęstym lesie deszczowym, skoro już przemieszczam się wgłąb dzikiego Borneo. Ale nie. Dwadzieścia godzin i nie widziałam żadnego lasu. Miałam nadzieję na zobaczenie małp Januszy (proboscis) czy jakiegoś krokodyla na brzegu, ale niestety nic. Lasy deszczowe zniknęły ze względu na rozbudowę wiosek, kopalnie i rozległe plantacje palm olejowych. To jest właściwie najsmutniejsza rzecz na wyspie Borneo, która uprzykrzała mi całą podróż. Turyści przyjeżdżają na Borneo, aby zobaczyć dziką przyrodę i muszą przejechać setki kilometrów plantacji olejowców, aby zobaczyć małą enklawę, w której pozostał las deszczowy i stłoczone w nim zwierzęta, niczym w zoo. Oglądanie dzikiej przyrody stało się bardzo drogim prestiżem, na który nie każdy może sobie pozwolić. Aż serce się kroi.
Dotarłam donikąd
Wiecie, uwielbiam mapy. Lubię orientować się, gdzie jestem i sprawdzać moje położenie. Możecie sobie wyobrazić jaka zagubiona czułam się kiedy dotarłam 0 3 w nocy do czarnej d… nieznanej na mapie. Google nie był po mojej stronie i kiedy wszyscy ewakuowali się z łodzi całymi rodzinami, mnie nikt nie odebrał. Na łodzi zostałam ja, kapitan i jeden pasażer, rzecz jasna mężczyzna. Do wyboru miałam zostać na łodzi z nimi lub szlajać się w ciemności do rana nie wiadomo gdzie. Wybrałam to pierwsze, chociaż z góry wiadomo było, że będę robić w gacie przy obu opcjach.
Próbowałam jakimś językiem wyjaśnić kapitanowi pokazując niewidoczny zegar na mojej ręce, że chciałabym zostać na łodzi do rana. Chyba się zgodził.
Byłam tak przerażona czy mężczyźni nie zamierzają mnie zgwałcić, ani obrabować, że oczywiście resztę nocy nie spałam. Pasażer coś do mnie mówił w Bahasa, ale nie miałam pojęcia co. Wmawiałam sobie, że zapewnia mnie o bezpieczeństwie. Ze wschodem słońca, była nadzieja. Na łodzi pojawiła się muzułmanka zakryta chustą, która wyglądała na tak samo przerażoną jak ja. To była Yana, która przyszła po mnie. Zabrała mnie do swojego domu, dała pokój swojego syna i przedstawiła rodzinie. Byłam bezpieczna! Czułam nieopisaną ulgę.
Plemię Dajaków we Wschodnim Kalimantanie
Moja wybawczyni Yana kocha podróżować i mimo, że jest Muzułmanką z innej wysypy Indonezji, fascynuje ją kultura Dajaków i jest z niej dumna jako lokalna patriotka. Yana z pomocą męża i tłumacza Google opowiedziała mi o regionie i Dajakach. Mówiła, że nawet tutaj większość ludzi porzuciła stare tradycje, jednak starsze pokolenia wciąż wierzą w siłę animistycznej religii Kaharingan i niektórzy mieszkają w longhouse, czyli długich domach.
Borneo zamieszkiwało niegdyś ponad 200 różnych plemion Dajaków, a ich tradycje niekiedy znacznie się od siebie różniły. W końcu Borneo to ogromna wyspa, trzecia największa na świecie, więc różnorodność plemion przy takich odległościach wcale nie dziwi. Tam gdzie udało mi się dotrzeć czyli region Kutai Barat zamieszkiwali Dajakowie Benuak. Zdecydowana większość przejęła chrześcijaństwo, nieliczni Muzułmanie najczęściej przesiedlili się tu z innych wysp Indonezji.
Dajakowie to słynni łowcy głów. Wierzą, że w głowie znajduje się dusza człowieka nawet po jego śmierci. Ścinanie głów pomiędzy wrogimi plemionami było kiedyś bardzo popularne. Ostatecznie kres tej tradycji położyli Holendrzy po II wojnie światowej, zakazując tych praktyk. Co ciekawe nie tylko tutaj słyszałam o łowcach głów. Zwiedzając tajemnicze wiszące trumny w Sagada (Filipiny), dowiedziałam się, że i tam plemiona ścinały sobie i podkradały głowy. Jednym z powodów wieszania trumien ze zmarłymi wysoko na skałach była właśnie ochrona przed łowcą głów.
Spotkanie z Dajakami
Razem z Yaną, jej mężem i dziećmi wybraliśmy się na przejażdżkę po okolicy. Na pozór wioski nie różniły się niczym od innych części Indonezji, globalizacja dotarła wszędzie. Nagle Yana zauważyła jakieś zbiegowisko przy jednym z domów, które wg niej oznaczało nic innego jak tradycyjne ceremonie Dajaków. Zatrzymaliśmy się i Yana pobiegła zapytać czy jakiś białas może się tam panoszyć i robić zdjęcia. Przyjęli nas bardzo ciepło. Trwały przygotowania. Za chwilę miał rozpocząć się rytuał uzdrawiania.
Beliant Bawo – tak nazywa się w języku Dajaków ceremonia uzdrawiania dla kobiet. Zaproszona do drewnianego domu zobaczyłam leżącą staruszkę, która wyglądała na bardzo osłabioną. W pokoju wisiał kwadratowy ołtarz, coś na kształt domu, gdzie wg wierzenia zstępują duchy. Dookoła widać było przygotowania do ceremonii. Pachniały kadzidełka, dzieci rytmicznie uderzały w bębny i cymbały, co ma za zadanie wprowadzić wszystkich w trans i połączyć z duchami. Na zewnątrz zgromadziło się kilkanaście/kilkadziesiąt osób z rodziny i z wioski. Na środku bulgotał ogromny sagan z wodą, kobiety kroiły warzywa, mężczyźni grali w karty. Zapowiadała się suta impreza.
Dopiero wtedy zauważyłam przed domem ołtarz ofiarny, do którego przywiązane były czarna świnka, 3 czarne koguty i masa roślin. Świnka oddychała ciężko z przerażenia, które szybko mi się udzieliło. Dotarło do mnie co tu się będzie wyprawiać i przez głowę przemknęła mi myśl: aha, to dlatego pokaz dla turystów ogranicza się do pokazu dmuchawki i tańca, może lepiej było trzymać się szlaku? Wtedy do ołtarza przystąpiły 3 szamanki, a ja byłam przerażona.
Oko w oko z prastarym rytuałem Dajaków
Zdążyłam się dowiedzieć, że cierpiąca kobieta była u w szpitalu, jednak nie została wyleczona. Wróciła do domu słaba, więc rodzina postanowiła zorganizować rytuał uzdrawiania wierząc, że jest to ostatnia nadzieja na pomoc chorej.
Trzy szamanki (jeśli rytuały dotyczą mężczyzny, szamani również są płci męskiej) rozpoczęły modły na bambusowym ołtarzu ofiarnym. Oprócz przywiązanych zwierząt, znajdowały się tam atrybuty zupełnie dla mnie nie zrozumiałe. Przeróżne pudełeczka, tacki, zbiorniczki na rozmaite pasty, liście, ciecze, których pochodzenia i znaczenia nie znałam. Były też gliniane i drewniane maski z dużymi ustami i figurki ludzi, które wyglądały jak wyjęte z jakiegoś horroru. Z tego co czytałam o Dajakach mogły to być symbole dusz służących, swoistych przewodników które prowadzą człowieka na tamten świat. Dusza człowieka umierającego wędruje pomiędzy Światem Niskim (ziemią), a Światem Wysokim (niebem). Rytuał uzdrawiania wzywa duchy do pomocy by przywrócili człowieka z powrotem na ziemię.
Szamanki odmawiały szereg modlitw wykonując przeróżne znaki i używając niezrozumiałych atrybutów. Wyrwały kilka włosów ze świni i podrzuciły w górę wciąż szepcząc, po czym powtórzyły rytuał wyrywając kurom trochę piór. Zarówno świnia jak i kury były czarne, bowiem kolor ma wpływ na powodzenie czarnej magii. W tym czasie dzieci dynamicznie uderzały w bębny i cymbały. Atmosfera psychodeliczna i modły szamanek miały obudzić duchy i zaprosić do przyjścia z pomocą.
Nagle jedna z kobiet wbiła ostry nóż w gardło świni, ta zaczęła się krztusić krwią. Rytualny ubój czekał teraz kurczaki. Ofiara była złożona, duchy obudzone. Teraz trzeba było wszystkie atrybuty z ołtarza przenieść do środka, pod ołtarz zawieszony w domu. To tam razem z innymi kobietami nosiłam tacki i talerzyki, liście banana i figurki. Krew z zabitych zwierząt została przelana do miseczki, a szamanki zrobiły nią znaki na skroniach i czole. W tym czasie gospodarze zajęli się przyrządzaniem zabitej świnki i kurek, na które czekał już sagan z gotującą się wodą.
Rytuał uzdrawiania Dajaków
Szamanki pomazane krwią zaczęły tańczyć wokół ołtarza mrucząc jakieś modły. Takie rzeczy to widziałam tylko w jakichś filmach, a teraz stoję tu i trzymam w dłoni aparat, żeby w ogóle ktoś mi uwierzył.
Trzecią częścią rytuału było w końcu uzdrawianie kobiety. I tak po tańcach dookoła ołtarza, zgromadzone tam atrybuty zostały przeniesione do chorej. Szamanka naznaczyła ją krwią, po czym smarowała pastami, okadzała kadzidłami, kropiła wodą cały czas się modląc. Uzdrawianie miało trwać kilka godzin, a cała ceremonia od świtu do nocy. Wieńczyła ją uczta na której mieli uczestniczyć zebrani, a głównymi daniami była ofiarowana świnka i kurczaki.
Tradycyjne domy Dajaków
W tej okolicy widziałam wiele tradycyjnych domów Dajaków tzw. longhouse. Większość z nich wciąż była zamieszkała, niektóre popadały w ruinę. Longhouse to długi dom na palach, w którym niegdyś mieszkało wiele rodzin, niekiedy cała wioska. Domy budowano zazwyczaj wzdłuż rzeki, która stanowiła barierę ochronną z jednej strony. Kiedy dookoła była tylko dżungla pełna niebezpiecznych zwierząt ludzie mogli przetrwać tylko w ten sposób, w gromadzie. Niektóre z nich miały nawet kilkaset metrów. Do domów wychodziło się po schodach wyżłobionych w pniu drzewa. Na noc pień był odwracany tak, by po jego gładkiej powierzchni nikt ani nic nie mogło wejść.
Po wejściu do longhouse zobaczyłam długi korytarz z mieszkaniami jedno obok drugiego. Prostota i drewno dookoła, które zapewniają cień i chłód.
Przed wieloma domami zauważyłam drewniane stupy, rzeźby upamiętniające zmarłych. Miałam wrażenie, że to prawdziwe dzieła sztuki, każda rzeźba była inna i bardzo oryginalna. Często w symbolice pojawiał się dzioborożec, symbol Dajaków. Miałam też okazję odwiedzić warsztat, gdzie lokalni artyści tworzą takie cudne stupy.
Dajakowie słyną ze świetnych wyplataczy z rattanu, czyli takiej trzcino-trawy, która rośnie w Indonezji. Swoją drogą jeśli ktoś był na Bali, to zna doskonale torebki z rattanu czy inne dekoracje. Dajakowie wyplatają charakterystyczne długie torebki, które ma prawie każdy zarówno mężczyźni jak i kobiety. Niestety tradycyjne stroje są już tylko zakładane na specjalne okazje, ale za to torebki z rattanu są noszone na co dzień, co bardzo mi się podobało. Sama oczywiście też wybrałam się na lokalne zakupy i sprawiłam sobie taką długą Dajakową torbę z trawy i herbatę z cebuli – tradycyjny lek na odporność z dżungli.
Pogrzeb w tradycji Dajaków
Kolejny dzień przyniósł nowe niespodzianki. Yana dostała przeciek od znajomych, informację gdzie odbywa się ceremonia pogrzebu Dajaków. Chciała mnie tam zabrać. Byłam zdenerwowana, nie wiedziałam jak powinnam się zachować na pogrzebie, zupełnie nie znając lokalnej tradycji. Wiadomo, że w różnych kulturach pogrzeb wygląda inaczej, w Europie zawsze jest to dzień smutny, czas opłakiwania. Tylko jeden cmentarz w Europie nosi miano wesołego, być może to jedyny taki na świecie: Wesoły Cmentarz w Rumunii. Ceremonia pogrzebu Dajaków nie była smutna, oczywiście dało się odczuć atmosferę zadumy, jednak smucić się nie powinno, bo jest to uroczystość mająca uczynić duszę zmarłego szczęśliwym.
Plemię Dajaków praktykuje dwa rodzaje obrządków dla zmarłych. Pierwszy to pogrzeb, który odbywa się zaraz po śmierci. Drugi to kwangkey, który organizuje rodzina zmarłego wiele lat po śmierci. Ten rytuał to swoiste wspominki zmarłego, oddanie szacunku, a także uproszczenie drogi do nieba. Często wierzono, że jeśli rodzinę spotyka wiele nieszczęść oznacza, że dusze zmarłych proszą o modlitwę i wspomnienie. Rytuał kwangkey ma oczyścić rodzinę z pecha i pozwala im żyć w spokoju.
Rytuały dla uczczenia zmarłych w kulturze Dajaków to ogromne wydarzenia, które trwają po kilka, kilkanaście dni, a nawet miesiąc. Wszystko zależy od zamożności rodziny bowiem jest to ogromna impreza do wyżywienia, opłacenia szamanów, tancerzy czy grajków. Dlatego też często wydarzeniem towarzyszącym są gry hazardowe, które dostarczają rozrywki zgromadzonym, a także wzbogacają kieszeń gospodarza.
Każdy dzień rytuału jest pełen modlitwy i ofiarowania pokarmów dla duszy zmarłego 3 razy dziennie. Zapalają mu też papierosy, jeśli był palaczem. Wieczorem domownicy wykonują taniec dzioborożca, aby rozbawić duszę zmarłego. Ba! Zabierają go ze sobą to tańca! Jako, że dusza znajduje się w głowie, czaszka wyciągana jest z grobu na obrządek kwangkey i w tym czasie spoczywa w ołtarzu w kształcie domku. Podczas tańców czaszkę wkłada się do specjalnej torby, którą na zmianę noszą tańczący. Wierzy się, że huśtanie podczas tańca pobudza duszę do zabawy. Na pogrzebie, jako że ciało nie uległo jeszcze rozkładowi, zamiast czaszki podczas obrzędu używa się symbolicznie kokosa.
Na pogrzebie po raz kolejny miałam okazję słyszeć dźwięki gamelana (tradycyjny instrument Indonezji) oraz synchronicznych uderzeń w gongi, które mają za zadanie wprowadzić człowieka w trans i obudzić duchy. Zastanawiały mnie pozawieszane nad ołtarzem szczątki talerzy i szklanek oraz wszechobecne drewniane figurki i maski.
Dajakowie dzisiaj
Spędziłam tydzień u wspaniałej rodziny, która gościła mnie we Wschodnim Kalimantanie. Dzięki nim zobaczyłam prastare obrządki, które już wkrótce znikną. W ubiegłym wieku większość Dajaków przyjęła chrześcijaństwo, które powoli ograbia Dajaków z ich odrębnej kultury, zabrania kolejnych rytuałów. Dawni bogowie i boginie Dajaków oraz religia Kaharingan zostały prawnie uznane za mitologię, bowiem ani Islam, ani Chrześcijaństwo ich nie akceptują. Byłam w kościele podczas Świąt Wielkanocnych u Dajaków i wszystko wyglądało kropka w kropkę jak u nas: kościół, ksiądz, obrządek mszy. Jednak msza zaczęła się od uroczystego tańca Dajaków w przepięknych strojach, co bardzo mnie ucieszyło.
Niestety Dajakowie są jedną z najbardziej prześladowanych mniejszości etnicznych Indonezji. Dżungla kiedyś stanowiła ich dom. Kiedy rząd Indonezji zaczął sprzedawać lasy deszczowe pod wycinkę oraz plantacje palm olejowych, Dajakowie byli przeganiani ze swojego terytorium tak samo jak setki zwierząt. Ich tereny zmniejszały się, ich wierzenia zostały zabronione. Olej palmowy to prawdziwe źródło nieszczęść dla świata, a każdy z nas używa bądź spożywa go praktycznie codziennie w kosmetykach, margarynach czy słodyczach. My też mamy wpływ na lasy deszczowe Borneo. Plantacje palm pochłonęły lasy deszczowe oraz zwierzęta w nich zamieszkujące, a stare tradycje plemienne znikają tak szybko jak znika dżungla Borneo.
PL Pszczoła kocha przyrodę, kwiaty oraz herbatę. Najbardziej sprawia jej przyjemność życie i podróże w rytmie slow, bez pośpiechu. Stara się podróżować bardziej ekologicznie i inspirować do tego innych. Lubi poznawać inne kultury, tradycje, spędzać czas z lokalnymi i kosztować ich przysmaków. Jej ulubione miejsca w każdej podróży to uliczne bazary.
ENG The Bee is a nature lover and tea addict. Loves the idea of slow life and responsible traveling, constantly trying to improve to bee more eco-friendly. Appreciates old cultures and traditions, loves to immerse with locals, listen to ethnic music as well as taste regional food and drinks. Her favorite spots while traveling are family houses and street markets.
I absolutely loved this article. It is incredible hearing about the adventure that you had. It seems like it was challenging but at the same time it gave you so much to experience. It is so good when you manage to get outside of the touristy areas and actually get to see how the locals live. It is really brave of you and everything you had to go through!
The tradition ritual seems like an incredible thing to witness. I would also love to visit the genuine Dayak longhouses that is still lived in. What in incredible and rare insight into this culture!
Borneo is high on my travel bucket list but this looks like a special experience that I never knew about. I love the attire (so colorful and interesting). How was the healing ceremony? That seems cool.
Cool is not a good word to describe the healing ceremony 😀 It was mysterious, scary and magical.
Really nice information. Indigenous culture is very fascinating all around the world. Borneo has been on the top of my travel bucket list but I had no idea that Dayak people have such a rich culture.
It’s wonderful that you had such an intimate experience there. The healing ceremony in particular strikes me as an experience that you’ll absolutely never forget for as long as you live. You’ve convinced me to research this a bit more!
Your photos are amazing! This is the perfect destination for a trip. Reading your blog has definitely got me thinking about coming up with a plan to visit Borneo in the future at some point.
Witam.Ciekawa historia.Mam zamiar wybrac sie w rejony Dajaków.Czy mozesz napisac mi gdzie tzn do jakiej miejscowosci doplynelas z Samarindy?
Dziękuję za ciekawy opis i podzielenie się tą przygodą 🙏💚